Ta strona używa cookies
Ze względu na ustawienia Twojej przeglądarki oraz celem usprawnienia funkcjonowania witryny umcs.pl zostały zainstalowane pliki cookies. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na ich używanie. Możesz to zmienić w ustawieniach swojej przeglądarki.
Dokumentacja część I
Zamek w Przemyślu i jego tajne moce!
2 grudnia 2022 roku z „wielkim hukiem” otworzyliśmy wystawę RE//AKCJE:GRANICA na Zamku Kazimierzowskim w Przemyślu, w którym z dwóch wież, w oddali majaczy się granica POLSKO-UKRAIŃSKA. W tej chwili to granica dwóch światów: wojny i jeszcze pokoju. Granica Unii Europejskiej, która przed wybuchem wojny w wielu artystycznych przedsięwzięciach była krytykowana jako rodzaj muru odgradzającego dobrobyt od biedy. Muru, który konsekrował nasz świat jako dobry, chroniony, bezpieczny. Jak się jednak okazuje – granica jest konstruktem łatwym do naruszenia, nie chroni nawet przed rakietami. Pojechaliśmy do Przemyśla szukać granicy w sobie, próbowaliśmy ją przekraczać na różnych poziomach, w sposobach i możliwościach dopasowanych do czasoprzestrzeni, w której się znaleźliśmy – w miejscu docelowym podróży. Jednakże już na samym początku okazało się, że naszą podróż dopiero zaczynamy...
Wspomniany na początku „wielki huk” to dźwiękowe wydarzenie zrealizowane przez Artura Tokarza w przygotowanym wigwamie. Para-koncert na perkusji odbył się na dziedzińcu zamku tuż przed otwarciem wystawy i był bardzo mocnym początkiem, nawołującym i hipnotyzującym zbierającą się publiczność: dźwięki jakby wojennych tamtamów nadały pierwotnego sensu, wieściły zagrożenie. Na koniec wieczoru otwarcia, już w sali widowiskowej, odbył się drugi koncert, również ze znaczącym udziałem instrumentów perkusyjnych. Michał Stachyra na tle czarnobiałych, nieustannie przepływających chmur wykonał 20-minutowy, refleksyjny utwór improwizowany, zawieszony w strumieniu mijającego nieuchronnie czasu.
Muzyka wyznaczyła granicę ulotnego bytu. Dźwiękowa klamra objęła szereg instalacji, wystaw, projekcji i performansów, które wypełniły treścią pierwotne intencje. W tworzeniu realizacji korzystaliśmy ze specyfiki miejsca, w którym labirynty krętych schodów do podziemnych lochów i na wieże widokowe – północną i wschodnią basztę, dodatkowo łączyły się ze skomplikowanymi przestrzeniami, miejscami o nieznanym przeznaczeniu, schowkami, łącznikami, zakamarkami. Wydawało się, że w zamku nie ma miejsc czy pomieszczeń o charakterze wystawienniczym; a nawet te, które niby są do tego przeznaczone, właściwie nimi nie są. Ten labirynt wątków wszelkich; barokowych w swej współczesnej plastikowej ozdobie; pełen kazamat i sal tortur o średniowiecznej proweniencji; stał się polem „bitwy”: oporu materii i chęci jej przeobrażenia w coś o artystycznym skażeniu. Kilka wątków mieliśmy przygotowanych, jednak w istocie większość decyzji zapadła już w trakcie pobytu i wydaje się, że właśnie to wyczulenie na materię, nie tylko architektoniczną, ale i ludzką, złożyło się na dodatkową wartość, plus w sensie wyporności artystów i zaistniałych efektów w postaci artefaktów. Tu wspomnę jedynie o kilku wątkach, bo opisanie kilkudziesięciu realizacji może być zbyt dużym obciążeniem dla serwerów jeszcze nie kwantowych. Skupię się jedynie na realizacjach, też nie wszystkich, które powstały w miejscu ich powstania. O reszcie niech zaświadcza dokumentacja fotograficzna, a ich historię dopiszemy przy najbliższej okazji.
Film Anastasii Kashtalian powstał w ciągu trzech dni naszego pobytu na Zamku i stał się sceną wydarzeń sennych, zapisanych w murach skojarzeń pojawiających się nagle, nagich postaci tropiących widma. „Wiedźm” choć wizualnie nagich młodych dziewczyn, raczej powabnych niż strasznych, które pojawiają się ze świecą i nie szukając zaginionych wątków wbitych w mury średniowiecznych ran krucjat wszelkich, badają wizerunki świętych postaci na wielkoformatowych wydrukach solwentowych i nie dają wiary, że to prawda, świeczka się przewraca, gaśnie! Mrok zapada; erotyczne ciało „wiedźmy” zanika i już się nie pojawi; kończy się niechciana opowieść: mrok, otchłań, wojna...
Na samym wierzchołku, na szczycie wieży wschodniej, z której rozpościera się widok na wschód i wschodnią granicę, znalazła swoje miejsce fotografia Marty Zgierskiej „Azyl”. Praca była już wcześniej prezentowana na wystawie w Przemyślu i miało już jej nie być, ale szczęśliwie przetrwała i wydaje się, że znalazła swoje ostateczne miejsce. To teraz właśnie tworzy dotykalny kontekst z zamglonym na horyzoncie miejscem nazywanym granicą, której może dobrze, że nie widać – w istocie jej nie ma, to tylko wyimaginowana linia podziału, która dzieli i tylko dzieli: za nią jest wojna. Czy z tego powodu wynika konstatacja / refleksja / prawda może, że brak granicy / podziału byłby lepszym rozwiązaniem? Naga postać dziewczyny owinięta drutem ostrzowym / żyletkowym typu concentrina, tworzącym taśmę ocynkowaną, stanowiącą jej ochronę; miejsce w jej wnętrzu jest bezpiecznym AZYLEM, tylko drut kolczasty tworzy azyl, wyznacza bezpieczną granicę ponoć! CHRONI, dlaczego zatem na ciele młodej kobiety pojawiły się pierwsze, jeszcze delikatne, ledwo widoczne rany? Jeszcze nie ma głębokich ran. Może wystarczy spojrzeć w stronę wschodu i wpatrzeć się w delikatną mgłę oddali, za którą krew jest, morze krwi...
Byliśmy na szczycie wieży, powoli schodząc do jej podziemnych lochów, nie można ominąć kilku ważnych zawartych tutaj wątków. Piętro niżej rozlokował się Kamil Stańczak, który zbudował dwa mechaniczne roboty rysunkowe, sterowane zdalnie urządzeniem nowej generacji. Mechanizmy rysunkowe miały swoje miejsce: zagruntowane na biało podobrazie, ułożone na podłodze w centralnej części owalnej przestrzeni baszty. Prowadzone zdalnie przez autora oraz chętnych widzów, w rytm zaprogramowanej muzyki elektronicznej, roboty wykonywały dość dziwne ruchy, które zostawiały rysunkowe ślady, by nie powiedzieć bazgroły o naturze wysoce konceptualnej, pozbawionej geniuszu kreski typu mimesis, tak misternie ukształtowanej kategorii przez Arystotelesa, Sokratesa, Platona oraz filozofów nowożytnych, współczesnych, a także „neoplastycznych”. Jednocześnie roboty w trakcie poruszania wydawały się żywymi robakami. Efekt ten nasilał się wówczas, kiedy takie coś wyłaziło poza wyznaczoną granicę obrazu: Kamil brał wówczas to coś za grzbiet, tak jak mama małego kotka i stawiał je z powrotem na swoje miejsce.
Kolejne piętro niżej – w ozdobnej czerwonej sali, w wyposażonym salonie zamkowym Aleksandra Zalewska zorganizowała specjalne przyjęcie: na dużym stole przykrytym białym obrusem, zbudowała z owoców ornamentalną rzeźbę. Rzeźbę do smakowania, w swoim zmysłowym barwnym nasyceniu, w unoszącym się owocowym zapachu nie dawało się bezczynie ustać; trzeba było zaspokoić rządzę drażniącą trzewia: malinka, mandarynka, jabłko, gruszka, winogronko może? Co tam jeszcze zostało? Autorka w swoich instalacyjnych sytuacjach szuka śladów, które pozostawiają owoce na obrusie; to ślady życia pozostawione w formie plam, zacieków, ładnego brudu… Spożywanie posiłku, szczególnie u ludzi, przyjmuje często formy wyrafinowane jakby nazbyt rozrzutne, by nie powiedzieć dworskie, pałacowe. Bogactwo na zamkowym stole tym większy buduje kontrast z formami spożywania posiłków na granicy egzystencji - tuż obok nas, gdzie ludzie wychodzą z piwnic w zrujnowanych blokach, rozpalają ognisko na podwórku i gotują jedną dla wszystkich zupę, żeby jakoś przetrwać. Ten artystyczny akt w sali bankietowej na zamku miał uświadomić nam coś ważnego, coś co może pomóc przetrwać innym, będącym dzisiaj w wojennej pożodze. Niestety symboliczna i idealistyczna historia ma tu swój koniec, a zaczyna się realna proza życia: niedojedzone po wernisażu fragmenty owoców, warzyw, skórek, pestek miały pozostać na stole do poniedziałku, żeby ślady uczty przesiąkły obrus i tym samym utrwaliły się. Jednak już w sobotę rano stół posprzątano, okazało się, że resztki i obrus zniknęły i niechybnie znalazły się w śmietniku. Misternie tkana opowieść znalazła się tam, gdzie jest jej miejsce. Odzyskany cudem obrus, nasiąknięty dodatkowo zapachem czy dokładniej smrodem, będzie więc częścią większej opowieści.
W głęboko schowanej podziemnej sali tortur Vika Kaliadziuk zrealizowała swój performans, w którym jako „biała dama” z własnej woli oplatała się czerwoną nicią silikonowej pajęczyny na gorąco, łącząc się z narzędziami tortur. Sztuczna symboliczna krew naznaczyła gilotynę do ścinania głów oraz fotele z siedziskami i oparciami naszpikowanymi gwoździami. Owe sprzęty, jako jedna z największych atrakcji turystycznych w Zamku, stały się tłem dla wizerunku autorki, która owijając pajęczyną szyję i całe swoje ciało, jej fragmenty przyklejała do twarzy stając się symboliczną ofiarą wojen od tych średniowiecznych zw. krzyżowymi do tych dzisiejszych, które w swym okrucieństwie przebijają nawet te związane z wyprawami na niewiernych do Jerusalem.
Po drugiej stronie Zamku w wieży północnej, z której roztacza się podobny widok jak z wieży wschodniej, na pierwszym piętrze - w owalnym saloniku, tuż przy schodach, zasiadła na krześle, w białej zwiewnej koszulinie Svieta, z nazwiska Butsan. Na własnoręcznie wykonanym i wypolerowanym podobraziu, zaczęła „pisać” ikonę. Nie wiem czy to dopuszczalne w cerkiewnym kanonie, wszak kobiety po urodzeniu dziecka nie mają wstępu do cerkwi i muszą rezydować w jej przedsionku. Potem już są dopuszczone ale tylko do ikonostasu dalej już NIE. Tak czy siak tajemnica wiary jest tylko dla wybranych. Tak więc Svieta pisała swoją mniej kanoniczną ikonę w formie nieco odmiennej od stosowanej w tym wypadku ikonografii. Powstał ikoniczny KOD QR, który po zeskanowaniu dawał dostęp do źródeł kultury i sztuki ukraińskiej jako wartości żywej, istniejącej choć aktualnie trudno dostępnej. Stąd taki zapis w formie ikony materialnej, nie zaś ślad digitalny, który jest obecnie niszczony za wszelką cenę poprzez bombardowania cywilnej infrastruktury energetycznej w całej Ukrainie.
Najbardziej ukryta i niedostępną realizacją na wystawie była instalacja Szymona Popielca, który umiejscowił się w przestrzeni przeznaczonej dla więziennych wybrańców z klas wyższych. Ukryte wejście znajdowało się obok normalnego wejścia (jeśli takie w ogóle są w tej budowli) do lapidarium, było bardzo wąskim korytarzem, który doprowadzał do owalnej salki, gdzie wystawały z podłogi różne (chyba) konstrukcyjne elementy, zaś sufit w formie nieforemnej kopuły był miejscem dekoracji roślinnej i pejzażowej – coś w rodzaju sgraffito, wyskrobanego w tynku. Do tego trzy małe okienka, których połączenie z architekturą wydaje się niemożliwe do opisania, tworzyły malownicze zakamarki ekspozycyjne, dla autora wręcz wymarzone. Tak więc on to Szymon zaszył się w pomieszczeniu na trzy dni, ustawił muzę w smartfonie i medytował tamże nieustannie tworząc artystyczny wymiar złożony z drucików, kolorowych kamyków i baloników, jednej świeczki prawosławnej z cerkwi w Łucku, oraz barwnych pigmentów, chyba mineralnych i czegoś jeszcze, co jest w tym wypadku tajnym kodem majsterkowicza znanego jako „bricoleur” w innych krajach niż Polska. Misterne układanki, wisiorki i tajne światełka utworzyły alternatywę dla świata widzialnego obok, to rodzaj wskazówki: jak przetrwać i nie dać się obcemu reżimowi. To tak jak prawdziwi więźniowie robią coś z niczego jako symboliczne wota przetrwania.
Cztery dni przed 13 grudnia 2022 - prof. dr hab. Jan Gryka
Trzy dni przed 13 grudnia 2022, Redakcja oraz wkład merytoryczny pomocny w rozumieniu tekstu pisanego - Marta Zgierska
Żródło oraz fotorelacja: Facebook/ Galeria KONT