Rozmowa z Janem Kondrakiem

ROBIĘ NA SIEBIE ZASADZKI

Rozmowa z Janem Kondrakiem, charyzmatycznym bardem "Solidarności", który śpiewając Stachurę, nie chciał go poznać, ale wymyślił Marka Dyjaka.

 


Łukasz Marcińczak: Jak się pojawił Stachura w Pana życiu?
Jan Kondrak: Stachura przyszedł do mnie we Wzdowie, kiedy myślałem, że zostanę instruktorem teatralnym, w roku 1978. Pamiętam potwornie nudny wykład z pedagogiki, kiedy nagle dostaję na zwitku papieru toaletowego tekst...
Ł. M.: Gryps...
J. K.: Tak, rozwijam i czytam – dziś to wiem – fragment "Missa Pagana". Widziałem, kto mi to przysłał, ale wiedziałem, że ta koleżanka jest za głupia, żeby coś takiego wymyślić. Spytałem na przerwie, kto to napisał. I całe koleżeństwo ogromnie się zdziwiło, wszyscy wiedzieli, kto to jest Edward Stachura, tylko ja jeden nie wiedziałem. Byłem ostatni w kolejce.
Ł. M.: A czemu służyło takie przekazywanie sobie tekstów na papierze toaletowym, nie było książek...?
J. K.: Myślę, że chodziło o to, żebym zajrzał do niej do pokoju wieczorem. A mnie akurat zainteresował ten tekst i spytałem, czy ona ma na półce coś jeszcze tego autora. Miała, do dziś jej tego nie oddałem, ale spożytkowałem należycie.

Ł. M.: Krążą legendy o jakimś scandalum z Żanną Biczewską...
J. K.: Podczas pierwszego koncertu w białostockim teatrze Biczewska zaprosiła mnie na scenę, abyśmy zaśpiewali razem finałową piosenkę, sławną Bradiagę. A ja zaśpiewałem jej głosem, to znaczy, będąc mężczyzną, zaśpiewałem tak wysoko jak ona. Wpadła w szał i wyrzuciła mnie ze sceny, kolejnych trzynastu koncertów już nie prowadziłem. Oficjalna wersja była taka, że ponieważ wykonuję również rockowe piosenki, muszę być dzieckiem diabła, a Biczewska jest religijna i z nieczystymi nie może się zadawać. Ale generalnie gdzieś ta sympatia się skończyła, kiedy potężnie zawyłem na tym koncercie w Białymstoku i to tak trochę przeciągnęło uwagę z niej na mnie.

Więcej w: Łukasz Marcińczak, "Świat trzeba przekręcić. Rozmowy o imponderabiliach", Lublin: Norbertinum, 2013, s. 267-299.