Ta strona używa cookies
Ze względu na ustawienia Twojej przeglądarki oraz celem usprawnienia funkcjonowania witryny umcs.pl zostały zainstalowane pliki cookies. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na ich używanie. Możesz to zmienić w ustawieniach swojej przeglądarki.
We wrześniowym numerze „Wiadomości Uniwersyteckich” w dziale Nasi absolwenci ukazał się wywiad z Mirosławem Lubarskim – współzałożycielem Grupy PSB, absolwentem UMCS. Rozmowę przeprowadziła Magdalena Cichocka z Redakcji „Wiadomości Uniwersyteckich”. Zachęcamy do lektury!
Fot. Archiwum prywatne Mirosława Lubarskiego
Naszą rozmowę zacznijmy od pewnego rodzaju podróży w czasie i cofnięcia się do lat studiów. Towarzyszą im dobre wspomnienia?
To były z jednej strony najlepsze lata, a z drugiej – bardzo trudne. Do Lublina przyjechałem z okolic Hrubieszowa we wrześniu 1980 r. Pamiętam puste półki w sklepach, bez problemu można było dostać jedynie ocet, pasztet mazowiecki i czasami jeszcze paprykarz szczeciński.
Tak się złożyło, że moi współlokatorzy z pokoju w akademiku również studiowali geografię. Bardzo szybko się zaprzyjaźniliśmy. Właściwie większość moich koleżanek i kolegów z roku pochodziła spoza Lublina. Razem chodziliśmy do stołówki, która wtedy mieściła się w Chatce Żaka. Razem uczęszczaliśmy oczywiście też na zajęcia, ale w gruncie rzeczy byłem jedną z nielicznych osób, której zależało na ponadprogramowym pogłębianiu wiedzy, dlatego zapisałem się do koła naukowego.
W tamtym czasie zaczęły być popularne tzw. wycieczki handlowe, czyli wyjazdy w celach zarobkowych. Część moich koleżanek i kolegów wyjeżdżała np. do byłej Jugosławii lub Grecji, aby tam sprzedawać i kupować różne towary. Mnie jednak na takie wyjazdy nie było stać, więc zacząłem uprawiać „turystykę naukową”. Dzięki członkostwu w kole naukowym oraz wsparciu mojego mentora dr. Andrzeja Wiślińskiego zająłem się badaniami płatów śnieżnych w Tatrach Wysokich. Przez kilka sezonów letnich, począwszy od maja do października, jeździliśmy w góry i obserwowaliśmy metamorfozę tych płatów – najpierw śnieg zamieniał się w firn, a potem w lód. Wówczas oprócz wiedzy naukowej zdobyłem swoje pierwsze doświadczenia w organizacji pracy zespołowej. Nauczyłem się, że każdy projekt, nieważne czy naukowy, czy jakikolwiek inny, musi mieć swój horyzont czasowy.
A jak wyglądał wówczas proces zdobywania wiedzy?
Nasze kształcenie opierało się głównie na teorii. Co prawda mieliśmy praktyki, ale to nadal była bardzo ogólna wiedza. Studenci mieli dwie ścieżki do wyboru – dydaktyczną (wybierali ją ci, którzy wiedzieli, że po studiach chcą pracować jako nauczyciele) oraz niepedagogiczną, zapewniającą inne opcje rozwoju zawodowego. Ja wybrałem tę drugą, a przed ostatnim rokiem studiów zaproponowano mi pracę w charakterze asystenta w Zakładzie Geografii Fizycznej. Dzięki tej rozmowie zdałem sobie sprawę, że w październiku upłynie 40 lat mojej aktywności zawodowej. Zdumiewająco szybko ten czas upłynął…
Jak już wspomniałem, moim mentorem był dr Wiśliński. To człowiek, który potrafił zintegrować naukowo wąską grupę studentów właśnie poprzez te tatrzańskie badania. Muszę w tym miejscu także wspomnieć o profesorach Henryku Maruszczaku i Józefie Wojtanowiczu. Ponadto bardzo ceniłem ówczesnych adiunktów, a obecnych profesorów, Marię Łańczont i Andrzeja Świecę, z którymi dzieliłem gabinet. Pozdrawiam cały zespół Zakładu, który serdecznie przyjął mnie do swego grona.
Ukończył Pan studia na kierunku geografia. Skąd w ogóle zainteresowanie tym działem nauki?
Otóż interesowałem się geografią tak naprawdę od najmłodszych lat, a to głównie za sprawą mojej mamy. Pamiętam z dzieciństwa, jak będąc w studium nauczycielskim, pisała pracę dyplomową o Centkiewiczach, czyli znanych podróżnikach, którzy brali udział w wyprawach polarnych. Gdy byłem nieco starszy, fascynowały mnie książki Alfreda Szklarskiego, których głównym bohaterem był Tomek Wilmowski, przemierzający różne krainy, odkrywający kontynenty. Już w szkole podstawowej wiedziałem, że chciałbym pójść w tym kierunku. Byłem pewien, że dzięki nauce geografii będę mógł kiedyś podróżować i poznawać świat. Takie miałem wyobrażenie.
Przejdźmy teraz do czasów, kiedy zaczął Pan się rozwijać zawodowo.
Tak jak mówiłem, przed ostatnim rokiem studiów zaproponowano mi pracę na Uczelni. To była dość krótka przygoda, ponieważ trwała tylko trzy lata – od 1984 do 1987 r. i przypominała odwrócenie piramidy – jako student czułem się wyróżniony taką propozycją, ale gdy zostałem zatrudniony, życie wszystko zweryfikowało. W tym czasie ożeniłem się i urodził mi się syn. Początkowo mieszkaliśmy w hotelu asystenta, bo nie posiadaliśmy własnego mieszkania. Wiadomo, jakie to były czasy – zapaść gospodarcza, początki galopującej inflacji, w sklepach wszystkiego brakowało. Było nam bardzo ciężko. Doszło do tego, że żona wyjechała wraz z dzieckiem do Płocka, swojego rodzinnego miasta, a ja zostałem w Lublinie. W końcu musiałem wybrać – albo kariera na Uczelni, albo rodzina. Wybrałem rodzinę i poszukałem innej pracy związanej z moimi zawodowymi umiejętnościami. A moje miejsce zajął obecny rektor UMCS – prof. Radosław Dobrowolski.
Zdobyta wiedza i umiejętności pozwoliły mi znaleźć zatrudnienie w Przedsiębiorstwie Geologicznym w Kielcach, a dokładnie w dziale zajmującym się pracami polegającymi na poszukiwaniu złóż wód podziemnych, których wydobycie służyło do wytopu siarki. W tzw. międzyczasie pojawiła się okazja wyjazdu zarobkowego do Wielkiej Brytanii. Tam pracowałem i szlifowałem język – szybko zdobyłem First Certificate in English.
Za granicą przebywałem przez 2 lata. Po powrocie do kraju, zanim znalazłem stałą pracę, zajmowałem się tłumaczeniem przewodników turystycznych z języka angielskiego na polski. Aż w końcu, w 1992 r., trafiłem na ogłoszenie, że firma Nida Gips, producent systemu suchej zabudowy, szuka pracownika z językiem angielskim. Zostałem zatrudniony jako asystent dyrektora handlowego do celów rozwinięcia eksportu. Miałem wtedy większe możliwości rozwoju zawodowego, dzięki temu w kilka lat ukończyłem m.in. różne studia podyplomowe, kursy specjalistyczne i przede wszystkim MBA w Akademii Leona Koźmińskiego. To był dla mnie niebywały przeskok, jeśli chodzi o pracę menedżerską.
Moim bezpośrednim przełożonym był Bogdan Panhirsz, charyzmatyczny dyrektor handlowy, kilka lat ode mnie starszy, także z epizodem pracy na uczelni – cechowały nas podobne ambicje i cele. Oprócz relacji czysto zawodowych nawiązaliśmy też nić przyjaźni, która zaowocowała tym, że z czasem postanowiliśmy stworzyć własny biznes, a dokładnie firmę mającą zająć się dystrybucją różnego rodzaju materiałów budowlanych. I tak powstała Grupa Polskie Składy Budowlane.
Zatrzymajmy się na chwilę przy tym temacie. Początki były trudne?
Był 1998 r. Zaczynaliśmy z gronem około 20 pracowników. Wynajęliśmy niewielki budynek biurowo-magazynowy obok Buska-Zdroju i działaliśmy bardzo intuicyjnie. Po około roku dołączyliśmy do Euro-Matu,największej ogólnoeuropejskiej federacji grup zakupowych branży materiałów budowlanych i wykończeniowych. Każda z tych grup działała tylko na swoim krajowym rynku, zatem nie były konkurentami, wręcz przeciwnie – dzieliły się swoim know-how. Równolegle rozwijaliśmy sieć PSB, do której dołączali kolejni partnerzy. Oni jeździli z nami na „wyjazdy poznawcze” do grup wchodzących w skład federacji, żeby dowiedzieć się, jak funkcjonowały ich składy budowlane, hurtownie, markety typu dom i ogród itp.
Te działania przyniosły efekty?
Zdecydowanie. Na początku naszymi partnerami były tylko hurtownie budowlane, które miały ugruntowaną pozycję na rynkach lokalnych i zaopatrywały przede wszystkim budowy domów jednorodzinnych. Potem stwierdziliśmy, że w Polsce powiatowej, gdzie głównie działali nasi partnerzy, brakuje marketów typu dom i ogród. W dużych miastach dominowały placówki kilku zachodnich koncernów, ale w miastach rzędu kilkunastu, kilkudziesięciu tysięcy mieszkańców takich marketów nie było. Ten pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę – sklepy nazwaliśmy PSB Mrówka (tak jak pracowity, pożyteczny owad, żyjący kolektywnie), a rynek bardzo szybko je przyjął.
Przez kilka lat uczyliśmy się tworzyć takie sklepy i adaptować je do potrzeb lokalnego rynku, obecnie stale ten model doskonalimy. Dzisiaj można je znaleźć już w ponad 80% miast powiatowych – jesteśmy najliczniejszą tego typu siecią, jeśli chodzi o dom i ogród, a także numerem jeden, jeśli chodzi o hurt budowlany, czyli tzw. kanał tradycyjny, gdzie oferujemy materiały służące wznoszeniu domów. Produkty związane z wykończeniem domów i mieszkań oraz ich dalszym utrzymaniem oferujemy w sklepach Mrówka.
Jako współzałożyciel PSB od początku piastowałem stanowisko członka dwuosobowego zarządu, a w latach 2020/2021 dyrektora zarządu. Moją domeną był marketing, analityka rynkowa, rozwój firmy, zwłaszcza w obszarze detalicznym i doskonalenie naszych wzorców operacyjnych poprzez kontakty z firmami zagranicznymi. Przez wiele lat byłem i nadal jestem członkiem Rady Nadzorczej Euro-Matu, m.in. dzięki temu bardzo dobrze znam europejski rynek. Teraz jestem już w wieku przedemerytalnym i pełnię funkcję doradcy zarządu.
Zawsze bardzo lubiłem pracę z ambitnymi, utalentowanymi ludźmi, którym pomagałem się rozwijać. Mam w pewnym sensie „nosa do ludzi”. Dziś dwoje „wychowanków”, z którymi bardzo długo współpracowałem, zasiada w zarządzie Grupy, z czego jestem niezwykle dumny i głęboko wierzę, że mądrze i odważnie pokierują tak wielką siecią. Z nieukrywaną satysfakcją podkreślam, że dziś, po ponad ćwierć wieku funkcjonowania, to największa polska organizacja kupiecka, zrzeszająca ponad 400 rodzinnych firm z branży dystrybucji budowlano-remontowej. Funkcjonuje pod markami Grupa PSB, PSB Mrówka i PSB Profi, które rozpoznaje około 80% mieszkańców. W ponad 700 placówkach handlowych pracuje kilkanaście tysięcy osób, których wysiłek stanowi ponad 15-procentowy udział w krajowych przychodach obu sektorów. W 2023 r. Grupa PSB Handel SA (centrala sieci) zajęła 129. pozycję na liście „500 Największych Firm”, 61. miejsce w rankingu „200 Największych Polskich Firm” oraz 38. miejsce w rankingu „50 Najlepszych Polskich Pracodawców”.
Praca zawodowa odgrywa znaczącą rolę w życiu każdego z nas, ale jest w nim także miejsce na pasje. Wiem, że Pan ma bardzo ciekawe hobby. I to nie jedno.
To prawda. Pierwszym są podróże, o których marzyłem, już będąc dzieckiem. Niestety moje dzieciństwo, a później młodość, przypadły na czasy, kiedy Polska znajdowała się za tzw. żelazną kurtyną.
Mój pierwszy wyjazd za kurtynę odbyłem w 1988 r. z przyjacielem, pojechaliśmy do Stambułu w celach handlowych. Wtedy nie miałem praktycznie niczego i gdy obserwowałem ludzi siedzących przy kawiarnianych stolikach, zastanawiałem się, czy mi też będzie kiedyś dane cieszyć się czymś takim. Życie pokazało, że tak, ale musiałem na to poczekać ponad 10 lat.
Później zacząłem wyjeżdżać z rodziną, ale co ciekawe – wybieraliśmy inne kierunki niż większość Polaków. Podczas gdy rodacy podróżowali w rejony Morza Śródziemnego, my jeździliśmy autem na północ i zachód Europy, np. do Norwegii, Irlandii, Francji, pokonując w 2 tygodnie kilka tysięcy kilometrów.
I tak to się zaczęło. Nigdy nie zapomnę pierwszej podróży do Afryki kilkanaście lat temu. Przyjaciel z liceum, który często jeździł w Tatry, zaproponował mi wspólne zdobycie Gerlacha. Nawet spodobał mi się ten pomysł, jednak w głowie pojawiła się inna myśl, więc powiedziałem: „A może lepiej wejdźmy na Kilimandżaro?”. Był nieco zdezorientowany, ale niemal natychmiast się zgodził. Po pół roku przygotowań udało nam się tego dokonać.
Przez te wszystkie lata odwiedziłem kilkadziesiąt krajów (około 50) na 5 kontynentach – część turystycznie, część służbowo. Co więcej, niejako życie samo zachęca mnie do podróży transkontynentalnych, bo mój starszy syn mieszka z żoną i synkiem w Meksyku. Młodszy syn z rodziną natomiast mieszka w Warszawie. Jak widać w moje DNA wpisane są regularne wojaże na trasie Kielce – Warszawa – Mexico City.
Moją drugą pasją jest fotografia. Swoich sił próbowałem najpierw w fotografii analogowej. Zacząłem coś robić w tym kierunku już na studiach, kiedy mieszkałem w akademiku, ponieważ w „Babilonie” mieliśmy ciemnię. Potem miałem długą przerwę. Do fotografowania wróciłem dzięki podróżom. Podczas wyprawy w Himalaje jedna z uczestniczek zasugerowała mi, abym zrobił profesjonalny kurs. Zapisałem się więc do Marka Waśkiela, który świetnie szkoli w tym zakresie i jest wybitnym fotografikiem propagującym swoje ukochane Podlasie. Przez dwa lata praktykowałem i uczyłem się pod jego okiem. Od tamtej pory aparat stanowi niezbędny element mojego ekwipunku podczas każdej podróży. Efektem moich wyjazdów są tematyczne kalendarze ścienne i albumy, oferowane od wielu lat przez PSB swoim intresariuszom jako upominki świąteczno-noworoczne. Wydawnictwa te obrazują tak egzotyczne regiony jak: Madagaskar, Nepal, Bhutan, Czad, Sudan, Sudan Południowy, Kenia Północna, Iran, i bardziej znane: Meksyk, Maroko, Islandia, Wietnam (w przyszłym roku zostanie wydany kalendarz o Japonii).
Jak wspomniałem, od 2 lat pracuję na pół etatu. Mając nieco więcej czasu zainteresowałem się inwestycjami w start-upy. Śledzę biznesowe pomysły odważnych, młodych Polaków próbujących swoich sił w różnych sektorach gospodarki. Uważam, że moją powinnością, jako osoby z pewnym doświadczeniem biznesowym, jest wspieranie polskiej przedsiębiorczości – zarówno pod względem finansowym, jak i mentoringowym. Dzięki temu poszerzam swoje horyzonty wiedzy gospodarczej, a regularne rozmowy z młodymi przedsiębiorcami, pomysłowymi i pełnymi energii, dostarczają mi mnóstwa pozytywnych doznań i dumy z tego, że mamy tak utalentowaną młodzież.
Często przywołuję w pamięci słynne i emocjonalne słowa legendarnego komentatora piłkarskiego Jana Ciszewskiego z 1972 r.: „Proszę państwa, 20 lat czekałem na taki moment”. Ja także długo czekałem na materializację swoich marzeń z dzieciństwa. Cierpliwość i konsekwencja w dążeniu do celu się opłacają.
W tym roku UMCS obchodzi 80-lecie swojego istnienia. Może zechciałby Pan złożyć życzenia swojej Alma Mater na kolejne lata.
Życzę Uniwersytetowi, aby stawiał na młodych ludzi, „inwestował” w najbardziej perspektywicznych studentów, krótko mówiąc – żeby skutecznie zabiegał o młode talenty. To na Uczelni szlifuje się „diamenty”. Niewątpliwie trzeba poświęcić im więcej uwagi niż pozostałym, ale naprawdę warto, bo to inwestycja, która zaprocentuje w przyszłości. Życzę także jak najszerszej współpracy z przedsiębiorstwami i instytucjami różnego typu – UMCS musi czerpać z szeroko pojętej gospodarki, dla dobra regionu, społeczeństwa i samej Uczelni. Nauka, oprócz teorii, powinna mieć wymiar praktyczny. Życzę także odwagi w dokonywaniu niezbędnych reform – to odnosi się oczywiście do całości szkolnictwa wyższego w Polsce.
Niech za 20 lat pozycja UMCS będzie znacząco wyższa na polskim i międzynarodowym firmamencie akademickim.
Rozmawiała Magdalena Cichocka