Okres studiów wiąże się z cudownymi wspomnieniami!

W najnowszym numerze „Wiadomości Uniwersyteckich” ukazała się rozmowa z Małgorzatą Hołub-Kowalik – mistrzynią olimpijską, lekkoatletką, sprinterką, absolwentką UMCS. Wywiad przeprowadziły Aneta Adamska i Katarzyna Skałecka. Zapraszamy do lektury.

Fot. Michał Piłat

Skończyła Pani bezpieczeństwo wewnętrzne na UMCS. Powróćmy do okresu studiów i rozpoczęcia kształcenia w Lublinie. Jak Pani wspomina ten czas?

Skończyłam pierwszy stopień studiów na Politechnice Koszalińskiej i zaczęłam tam magisterkę. Dwa lata studiowałam, zaliczyłam wszystkie przedmioty, ale nie miałam czasu napisać pracy magisterskiej i ostatecznie tytułu magistra nie uzyskałam. Pewnego dnia przedstawiciele klubu AZS UMCS Lublin przyszli do mnie i zapytali, czy może chcę zacząć studia na drugim stopniu. A dodam, że w moim otoczeniu wszyscy się śmieją, że jestem wieczną studentką, bo kocham studiować. W Lublinie spotkałam się także z ówczesnym rektorem prof. Stanisławem Michałowskim, który zachęcał mnie do rozpoczęcia kształcenia właśnie na UMCS. Finalnie się zdecydowałam, czego nie żałuję, bo teraz mogę powiedzieć, że mam tytuł magistra. Sam wybór kierunku był dla mnie trudny. Na pierwszym stopniu studiowałam ochronę środowiska. Z kolei w Lublinie na drugim stopniu zdecydowałam się na bezpieczeństwo wewnętrzne. Jestem żołnierzem Wojska Polskiego i to troszkę skłoniło mnie do wyboru kierunku. Ze względu na pandemię w większości wykładów uczestniczyłam, będąc w domu albo na obozie sportowym. Śmiałam się wówczas, że studiowałam nie tylko ja, ale także mój mąż (który musiał słuchać wszystkich wykładów) albo koleżanka z pokoju na obozie.

Czy czas pandemii, w którym przyszło Pani studiować, wpłynął na relacje i kontakty z osobami z roku?

Jak decydowałam się na studia, to miałam już informację, że część wykładów będzie odbywała się online. Nie podejrzewaliśmy jednak, że zdalna nauka potrwa tyle czasu i całe studia upłyną nam w takiej formie. Bardzo nad tym ubolewam, bo nigdy nie poznałam osobiście wszystkich członków swojej grupy, z którymi spędziłam przed monitorami komputera tak wiele weekendów. Mimo że nigdy nie spotkaliśmy się face to face, nasza uczelniana grupa była naprawdę zgrana i miła. Zdarzało mi się opuszczać wykłady w związku z zawodami i nigdy nie miałam problemu, żeby ktoś udostępnił mi notatki. Osobiście jestem zwolenniczką bezpośrednich spotkań, natomiast w moim przypadku formuła zajęć online bardzo ułatwiła mi studiowanie. Zatem z jednej strony dużo mi to dało, ale z drugiej zabrakło tej sfery towarzyskiej i bezpośrednich spotkań.

Chciałyśmy poruszyć także temat łączenia studiów z treningami i aktywnością sportową. Z pewnością trochę ułatwiła to Pani pandemia, ale jednak jakoś to trzeba było pogodzić. Czy w jakikolwiek sposób pomógł Pani w tym Program dwutorowej kariery UMCS?

Zajęcia online zdecydowanie pomogły mi w łączeniu nauki ze sportem. Chociaż nie ukrywam, że zdarzały się też sytuacje stresujące, jak moment, kiedy startowałam w Mistrzostwach Polski. Szłam już praktycznie na start i nagle dostałam powiadomienie w telefonie, że właśnie zaczyna się egzamin. Przyznaję, że kompletnie o nim zapomniałam. Szybko napisałam do wykładowczyni, że nie będę mogła się dzisiaj pojawić. Okazało się, że ten termin miał być ostateczny. Oczywiście później wyjaśniłam swoją sytuację i uzasadniłam nieobecność. Wysłałam nawet zdjęcie, że rozpoczynam zaraz bieg kwalifikacyjny na Mistrzostwach Europy. Jakoś udało się to wszystko wyprostować. Wracając do pytania, Program dwutorowej kariery bardzo mi pomógł. Było wiele takich momentów, kiedy miałam jakieś zawody, starty i nie zawsze mogłam uczestniczyć w zdalnych wykładach. Program ten ułatwił mi także kontakt z wykładowcami, którzy bardzo mnie wspierali i znajdowali dla mnie czas nie tylko podczas standardowych godzin konsultacji. Z tego miejsca chciałabym podziękować wszystkim osobom, które pomogły mi podczas mojej uczelnianej ścieżki. Wszyscy byli wobec mnie wyrozumiali. Wspominam ten czas naprawdę bardzo miło.

Pani przygoda z AZS UMCS zaczęła się w 2020 r. Wróćmy do tego czasu. Skąd w ogóle takie barwy sportowe?

Tak się złożyło, że na jednym z wyjazdów sportowych poznałam osoby z lubelskiego klubu. Wtedy w moim poprzednim klubie nie wszystko wyglądało tak, jak powinno. Kiedy rozmawiałam o tym z dziewczynami z AZS UMCS, zawsze opowiadały mi, że u nich jest bardzo miła atmosfera i duże wsparcie ze strony klubu. Po czasie, przez przypadek, poznałam kolejne osoby z uczelnianego AZS, które powiedziały wprost: „Zapraszamy”. Myślałam sobie jednak: „Gdzie ja do Lublina?”. Ale później przemyślałam sprawę i stwierdziłam, że zaryzykuję. Było to chyba najlepsze ryzyko, jakie podjęłam. Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana, i muszę przyznać, że tego „szampana” sobie w Lublinie wypiłam. Spotkałam się z zupełnie innym podejściem. Poznałam ludzi, którzy czują i lubią sport, a przede wszystkim doceniają pracę sportowców. Jest to bardzo bliskie mi podejście. Cieszę się, że ktoś dostrzega tę ciężką pracę. Że to nie jest sytuacja typu: „Tylko wyjdę na trening, miną dwie godzinki i po wszystkim”. Sportowcem jest się ciągle. Całe życie trzeba do tego dostosować i właśnie tutaj, w Lublinie, czuję, że wszyscy to mocno doceniają. Zatem moje barwy klubowe były kwestią przypadku, ale także trochę… szczęścia. Ja chyba przyciągam dobrych ludzi do siebie, a UMCS oraz Lublin były mi pisane.

Jak obecnie wygląda Pani współpraca z klubem?

Jestem zadowolona i cały czas bardzo dobrze się dogadujemy. Kiedy zaszłam w ciążę, miałam taki moment dużego stresu i niepewności. Było dla mnie oczywiste, że muszę przyjść i powiedzieć o tym swojemu pracodawcy, a klub – w pewnym sensie – właśnie nim jest. Niepotrzebnie się denerwowałam, bo reakcja klubu była bardzo pozytywna. Usłyszałam od ludzi z AZS UMCS, że „super, trzeba to uczcić!”. Teraz, kiedy wracam do sportu, cały czas czuję to zrozumienie i wsparcie, i naprawdę każdemu sportowcowi życzę, żeby trafił na takich ludzi.

Zdobyła Pani złoty medal podczas Igrzysk Olimpijskich w Tokio w sztafecie mieszanej i srebrny w sztafecie kobiet 4 × 400 m. Dla naszej Uczelni było to historyczne wydarzenie, dla Pani zapewne także.

Zrobiło mi się bardzo miło, jak wchodząc do Rektoratu, zauważyłam, że na ścianie wiszą repliki tych medali. Cóż mogę powiedzieć? Jak jechałam na swoje pierwsze Igrzyska Olimpijskie w Rio de Janeiro, to łapałam tam doświadczenie. Ale poczułam tę wyjątkową atmosferę i pomyślałam, że też chciałabym kiedyś powalczyć o medal i zrobię w tym kierunku wszystko. Wtedy, w Rio, było to bardzo abstrakcyjne – nie do zrobienia. Później przyszedł rok 2020, kiedy miały być kolejne igrzyska. Pierwsze obozy mieliśmy już za sobą i nagle otrzymaliśmy informację, że wszystko przez pandemię jest odwołane. To był dla nas ogromny szok. Trwaliśmy w takim zawieszeniu, nikt nie wiedział, czy robić sobie wolne, czy szykować formę. To był naprawdę bardzo trudny czas dla sportowców. Gdy przyszła informacja, że igrzyska odbędą się za rok, ustaliłyśmy z pozostałymi dziewczynami, że robimy wszystko, co można, żeby być wtedy w szczycie formy. I tak się stało! Rzadko kiedy zdarza się, że cała drużyna akurat w tym jednym ważnym momencie ma taki „pik”. Nam się to udało, była to na pewno kwestia mądrości trenerów, ale też szczęścia. Szłyśmy po prostu na takiej unoszącej się fali, czego zwieńczeniem był srebrny medal w damskiej sztafecie. Natomiast medal w miksie to był sportowy psikus. Myślę, że jeśli ktoś miałby obstawiać złoto dla polskiej reprezentacji, to zarobiłby duże pieniądze w zakładach bukmacherskich. Wiedzieliśmy, że jako drużyna jesteśmy w świetnej dyspozycji, bo na obozie przygotowawczym tak to właśnie wyglądało, natomiast tego, co się wydarzyło, nikt się nie spodziewał. Wiadomo, to igrzyska, najważniejsza impreza dla każdego sportowca, więc medale „smakowały” pysznie i polały się łzy szczęścia.

Wspominałyśmy o łączeniu studiów ze sportem. Teraz doszła jeszcze ta istotna, pewnie najważniejsza, rola mamy. Jak udaje się Pani godzić ją z treningami? Jak wygląda powrót do formy?

Myślałam, że macierzyństwo jest trudniejsze, bo wszyscy mnie nastawiali na jego najbardziej negatywne strony, czyli nieprzespane noce, to, że dziecko będzie ciągle płakać i tak dalej. Przed samym porodem mówiłam więc sobie: „Boże, to już jest koniec mojego życia, będzie tak strasznie”. I faktycznie, te pierwsze dwa–trzy tygodnie były trudne, bo trzeba było zapoznać się z całą sytuacją – że oto jest nowy człowiek i to on nadaje wszystkiemu rytm. Natomiast muszę przyznać, że moja córka daje mi dużo możliwości: wyjeżdża ze mną na obozy, śpi w nocy i pozwala się zregenerować. Najtrudniejsze były początki, teraz wygląda to już zupełnie inaczej i jestem bardzo dobrze zorganizowana. Mam też duże wsparcie mojej mamy. Mogę stwierdzić, że córka jest wychowana na obozach, bo przez ponad osiem miesięcy swojego życia była już na pięciu czy sześciu. Praca idzie naprawdę do przodu, ale nie ma co ukrywać – w takiej topowej, szczytowej formie w swoim życiu byłam w Tokio. Myślę jednak, że jestem w stanie wrócić do stabilnego, dobrego poziomu. Świat idzie do przodu i dziewczyny w sztafetach biegają naprawdę bardzo szybko. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby dostarczyć kibicom i klubowi jeszcze troszkę emocji.

UMCS w tym roku obchodzi jubileusz 80-lecia istnienia. Czego życzyłaby Pani swojej Uczelni?

Życzę jak najwięcej zmotywowanych studentów, którym chce się działać. Żeby młodzi ludzie czuli, że studia są potrzebne i ważne, a Uczelnia może im wiele zaoferować. Okres studiów wiąże się z cudownymi wspomnieniami!

Rozmawiały Aneta Adamska i Katarzyna Skałecka

    Aktualności

    Data dodania
    8 lipca 2024