Ta strona używa cookies
Ze względu na ustawienia Twojej przeglądarki oraz celem usprawnienia funkcjonowania witryny umcs.pl zostały zainstalowane pliki cookies. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na ich używanie. Możesz to zmienić w ustawieniach swojej przeglądarki.
Zachęcamy do zapoznania się z komentarzem eksperckim dr. Jakuba Czerniaka z Katedry Mikroekonomii i Ekonomii Stosowanej UMCS na temat inflacji w Polsce. Tekst powstał w ramach inicjatywy Centrum Prasowego UMCS pn. „Okiem eksperta” - specjaliści z naszej Uczelni tworzą komentarze eksperckie, opinie, analizy i prognozy branżowe związane z ich zainteresowaniami badawczymi. Wśród dotychczas opublikowanych treści znalazły się teksty dotyczące m.in. prób odkrycia leku na raka czy aktualnej sytuacji w Afganistanie.
W ostatnich tygodniach w internecie popularne stały się memy dotyczące inflacji. Na jednym z tweetów zdjęciu zdziwionych dzieci towarzyszy podpis: „Real images of economists under 30 observing inflation for the first time in the wild”. Można to przetłumaczyć jako „ekonomiści poniżej 30. po raz pierwszy obserwujący inflację w naturze” lub może nawet lepiej „ekonomiści poniżej 30. po raz pierwszy obserwujący dziko rosnącą inflację”. I faktycznie współcześni dwudziestokilkulatkowie znali inflację bardziej jako kategorię ekonomiczną, a nie jako rzeczywisty problem, z którym przychodzi im się obecnie zmierzyć. W wielu krajach inflacja osiąga bowiem wartości niewidziane od dwóch, trzech dekad.
Jednym z krajów z wysoką inflacją są Stany Zjednoczone. Według danych z 10 grudnia, opublikowanych przez U.S. Bureau of Labor Statistics, inflacja CPI w listopadzie 2021 roku wyniosła 6,8% (czyli ceny dóbr konsumpcyjnych wzrosły o 6,8% w porównaniu z listopadem 2020 roku). Jest to najwyższe wskazanie inflacji w USA od czerwca 1982 roku. Zgodnie z danymi z października 2021 roku spośród 36 krajów OECD[1] tylko w sześciu inflacja była wyższa niż w Stanach Zjednoczonych. Niestety wśród tych krajów była także Polska, od której gorszy wynik zanotowano jedynie w Estonii, Litwie i Turcji.
Zgodnie z listopadowym szacunkiem NBP ceny w Polsce wzrosły w ciągu roku przeciętnie o 7,7%. To najwyższa inflacja od końca 2000 roku. Jednocześnie jest to wskazanie ponad trzykrotnie wyższe niż bezpośredni cel inflacyjny, za którego realizację odpowiada NBP. Cel ten wynosi bowiem 2,5%, z możliwymi odchyleniami o 1 punkt procentowy w górę lub w dół. Przyczyn zdecydowanie zbyt szybkiego wzrostu cen w Polsce upatrywać można zarówno po stronie podażowej, jak i popytowej.
Polska inflacja jest po części pochodną rosnących kosztów produkcji, na które składają się m.in. rosnące koszty transportu oraz produktów ropopochodnych. Cena baryłki ropy Brent jesienią 2021 roku waha się pomiędzy 70 a 85 USD, podczas gdy wiosną roku poprzedniego, w początkach pandemii, nieznacznie tylko przekraczała 20 USD. Podobnie rekordowo wysokie ceny osiąga gaz, co jest pochodną wysokiego popytu (m.in. ze strony Europy i Chin), przy jednoczesnym niedoinwestowaniu produkcji. Drastycznie rosną także koszty transportu drogą morską, co następnie przekłada się na ceny importowanych wyrobów gotowych i półproduktów. Dla przykładu koszt wysłania jednego 40-stopowego kontenera z Szanghaju do Rotterdamu w okresie od 2016 roku do listopada 2020 roku był względnie stabilny i nie przekraczał 3000 USD. Jednak pod koniec maja 2021 roku przebił granicę 10 000 USD, a jesienią utrzymuje się już nieznacznie tylko poniżej 15 000 USD. Kolejny wzrost kosztów produkcji wynikał z zakłóconych przez pandemię procesów wytwarzania i z przerwanych łańcuchów dostaw. Niedobory produktów na rynku przekładają się na wyższe ich ceny. Przykładem może być branża motoryzacyjna, borykająca się m.in. ze zbyt małymi dostawami półprzewodników. W efekcie drożeją auta nowe, jak i używane. Szacuje się, że w Polsce w 2021 roku wzrosty cen w obu przypadkach wyniosą kilkanaście procent. Dla porównania w ciągu roku w USA nowe pojazdy zdrożały o ponad 10%, a używane o ponad 30% (listopad 2021/listopad 2020).
Za wzrost cen w Polsce odpowiadają jednak także czynniki krajowe, oddziałujące również od strony popytu. Wysoki popyt konsumpcyjny, przy wolniej rosnącej dostępności dóbr (podaży), skłaniać może producentów i sprzedawców do podnoszenia cen. Za ten wysoki popyt odpowiedzialność przynajmniej w części spada na NBP, który prowadzi politykę stóp procentowych. Stopy procentowe banku centralnego wpływają na oprocentowanie kredytów i depozytów w bankach komercyjnych, a to z kolei przekłada się na możliwości nabywcze konsumentów. W uproszczeniu – obniżenie stóp procentowych NBP sprawia, że Polacy mogą zaciągać niżej oprocentowane kredyty, a tym, którzy już je spłacają, maleje wielkość comiesięcznej spłaty (w części odsetkowej). To powoduje, że rośnie popyt na rynku, co może przekładać się na wzrost cen. Rada Polityki Pieniężnej NBP przeprowadziła trzykrotną obniżkę stóp procentowych w okresie marzec–maj 2020 roku. Było to motywowane chęcią wzmocnienia popytu i niedoprowadzenia do załamania gospodarki spowodowanego wybuchem pandemii Covid-19. Podobne działania podjęły liczne banki centralne na świecie. Pamiętać jednak należy, że Polska w okres pandemii wchodziła z już zdecydowanie za wysoką inflacją (luty 2020 – 4,7%, marzec 2020 – 4,6%). Ponadto rekordowo niskie stopy procentowe NBP utrzymywane były aż do października 2021 roku. Z uwagi na istotne opóźnienie w przełożeniu się wyższych stóp banku centralnego na wyhamowanie inflacji można uznać, że jesienne decyzje RPP o podwyżce stóp procentowych były spóźnione o kilka miesięcy. Można zrozumieć chęć NBP dbania o koniunkturę gospodarczą w trudnych czasach, jednak zgodnie z artykułem 3.1. Ustawy o Narodowym Banku Polskim jego podstawowym celem jest utrzymanie stabilnego poziomu cen. Przy inflacji na poziomie 7,7% o skutecznej realizacji tego celu mówić nie można.
Pozostaje mieć nadzieję, że podwyżki stóp procentowych z jesieni 2021 roku z czasem doprowadzą do ograniczenia tempa wzrostu cen. Spadkowi inflacji sprzyjałoby także wyhamowanie wzrostów (lub nawet obniżki) cen surowców, energii, kosztów transportu. Istnieje jednak ryzyko, że polscy pracownicy, świadomi rosnących kosztów życia, zażądają podwyżek. Spełnienie ich oczekiwań płacowych jest tym bardziej prawdopodobne, że bezrobocie jest na bardzo niskim poziomie, co osłabia pozycję negocjacyjną pracodawców. W efekcie wzrosnąć mogą koszty pracy, a więc koszty produkcji, co może zostać przerzucone na ceny dóbr i usług, będąc kolejnym impulsem inflacyjnym.
[1] Brak danych dla Australii i Nowej Zelandii.
*dr Jakub Czerniak – od 2004 roku wykładowca akademicki na Wydziale Ekonomicznym UMCS w Lublinie. Adiunkt dydaktyczny w Katedrze Mikroekonomii i Ekonomii Stosowanej UMCS. Zainteresowania naukowe: makroekonomia, polityka innowacyjna, dobrobyt, jakość życia.