Praca na Uniwersytecie polega na budowaniu wspólnoty

W listopadowym numerze „Wiadomości Uniwersyteckich” opublikowaliśmy transkrypcję kolejnego odcinka podcastu. Tym razem gościem był prof. dr hab. Zdzisław Jerzy Czarnecki z Wydziału Filozofii i Socjologii UMCS. Materiał pierwotnie ukazał się jako dziesiąty odcinek cyklu podcastów „Słuchając historii”, które są realizowane przez zespół Centrum Prasowego UMCS.

Fot. Bartosz Proll

Zacznijmy naszą rozmowę od korzeni. Urodził się Pan w 1934 r. we Lwowie. Jak to się stało, że znalazł się Pan w Lublinie i podjął studia właśnie na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej?

Pochodzę z rodziny nauczycielskiej, która ma częściowo po kądzieli korzenie podolskie, od początku XIX w. odnotowywane. W wyniku I wojny światowej moja rodzina straciła wszystko, co było do stracenia, wobec tego matka zajęła się nauczycielstwem na obszarze pogranicza polsko-ukraińskiego.

Tu pozwolę sobie na mały wtręt polityczny. Przyszła następna okupacja, kolejna klęska. Po tej okupacji wiadomo mniej więcej, co się stało. O tym można byłoby długo mówić oddzielnie, dlatego też skracam. W każdym razie fascynacje romantyczne żołnierzami wyklętymi sprawiły, że otrzymałem paroletni wyrok, w wyniku którego miałem zakaz uczęszczania do szkoły średniej oraz skierowanie do rocznej lub dwuletniej zasadniczej szkoły metalurgicznej, co nie odpowiadało ani mnie, ani moim rodzicom. Na szczęście utworzono licea korespondencyjne, w których można było zdać egzamin dojrzałości. Zapisałem się do jednego z nich i tym oto sposobem zrobiłem maturę.

Tworzono wówczas w UMCS polonistykę i wpadliśmy na pomysł, żebym spróbował dostać się na ten kierunek. Traf chciał, że jednym z tematów na egzaminie wstępnym, do którego mnie w końcu dopuszczono z zastrzeżeniem: „dopuścić do egzaminu, ale nie przyjąć”, był Żeromski, którego utwory bardzo dobrze znałem. Jeden z profesorów – Kazimierz Myśliński, historyk, niedawno przybyły z Poznania, zaparł się i powiedział, że na jego odpowiedzialność trzeba mnie przyjąć. I tak zostałem, ku zdziwieniu wszystkich, studentem polonistyki.

Rok 1956 był objawieniem i wyzwoleniem. To był początek innej Polski, nowej drogi, nazbyt ostrożnej, ale w granicach tych możliwości, jakie wtedy istniały. Wtedy zaczął się mój kontakt z filozofią. Nie można jednak mówić o dziejach mojego Wydziału, nie koncentrując się najpierw na jednym nazwisku – Narcyz Łubnicki.

Chodziłem do niego na wykład z historii filozofii o Pascalu i Kartezjuszu. Skończyłem polonistykę, ale prof. Łubnicki pokazał mi wtedy, że istnieje zupełnie inna rzeczywistość intelektualna. Byłem bardzo dobrym studentem. Miałem stypendium naukowe i takim naturalnym przedłużeniem studiów była praca. Ponieważ październik już minął, a ja bardzo mocno zaangażowałem się w ruch październikowy, po tragicznych losach powstania węgierskiego trochę i u nas zaczęto śrubę przykręcać, więc szans na asystenturę już nie miałem. Wobec tego tułałem się po różnych placówkach oświatowych w Lublinie, m.in. byłem wychowawcą w pogotowiu opiekuńczym, później na kontraktach czy zleceniach prowadziłem zajęcia z logiki w Zamoju, w Staszicu, zacząłem pisać o takich biblistach niemieckich jak np. Wellhausen. Na początku lat 60. Poznałem człowieka, który pracował u prof. Łubnickiego i powiedział, że jest tam wolny etat. Zgłosiłem się i ku mojemu zdziwieniu zostałem przyjęty.

Prof. Łubnicki był człowiekiem utrzymującym dystans, nie mówił o sobie, pilnował dyscypliny. Pełniliśmy kilka razy w tygodniu dyżury. Podczas tych dyżurów segregowaliśmy i wpisywaliśmy do katalogów książki, które docierały do nas z różnych źródeł. Poza tym prowadziliśmy normalne zajęcia dydaktyczne.

Moją główną dziedziną stała się historia filozofii. Jestem historykiem filozofii albo szerzej – historykiem idei, bo interesują mnie idee, które są obecne zarówno w tekstach filozoficznych, jak i w tekstach literackich, w sztuce czy w religii. Każdy z pierwszych asystentów prof. Łubnickiego – Bohdan Dziemidok, Zdzisław Cackowski, Zdzisław Czarnecki, Leon Koj – „wychował” kilkunastu doktorów oraz kilku doktorów habilitowanych i profesorów. Obecni profesorowie Wydziału Filozofii i Socjologii to trzecie pokolenie następców prof. Łubnickiego.

Co z perspektywy Pana doświadczenia dzisiejszym ludziom może dać filozofia? Czy jest im potrzebna?

Dobrze zrozumiana filozofia nie prezentuje gotowych rozwiązań. Prawdziwa filozofia zmusza do myślenia, uświadamia. Zacytuję Sokratesa w wersji platońskiej: „nie umiem nikogo i niczego innego z moich słuchać, jak tylko argumentu, który mi się po rozwadze wyda najlepszy”. To ja mam zdecydować, który argument do mnie przemawia, i co wybrać. A wobec tego prawdziwa postawa filozoficzna to nie jest realizowanie „gotowców”, ale ciągłe wątpienie. Sparafrazuję tutaj Kartezjusza: „nie ma nic pewnego. Wątpię, ale wątpiąc, myślę, a myśląc – jestem”.

Przed uroczystością nadania tytułu doktora honoris causa Gustawowi Herlingowi-Grudzińskiemu (15 maja 1997 r.), źródło: Muzeum UMCS

Panie Profesorze, wróćmy jeszcze do Pana pracy na Uczelni. Pełnił Pan tu wiele ważnych funkcji, m.in. w latach 1981–1987 był Pan dyrektorem Międzyuczelnianego Instytutu Filozofii i Socjologii, od 1987 r. pełnił Pan obowiązki kierownika Zakładu Filozofii Nowożytnej i Współczesnej, w latach 1990–2004 był Pan kierownikiem Zakładu Historii i Filozofii Nowożytnej, a w latach 1996–2002 – dziekanem Wydziału Filozofii i Socjologii. Jak udało się łączyć te wszystkie obowiązki? Jakie wyzwania przed Panem stały?

Sprawa była dosyć prosta. Generalnie w naturalnym porządku kariery naukowej, od asystenta poczynając, mieści się to, że z czasem zostaje się kierownikiem zakładu lub katedry.

Pewne ciekawostki wiążą się z funkcją w Międzyuczelnianym Instytucie Filozofii i Socjologii. Różne okoliczności po 1968 r. sprawiły, że przez jakiś czas pracowałem w ówczesnej Akademii Medycznej w Lublinie. Ja, pochodzący z tego Uniwersytetu, tu zadomowiony, tu mający swój krąg przyjaciół, nagle znalazłem się w innej uczelni. W którymś momencie jednak moim naturalnym dążeniem było wrócić na UMCS, ale jednocześnie nie mogłem zrezygnować z funkcji kierownika tamtejszego zakładu. Wobec tego powstała w mojej głowie nowatorska idea, by wrócić na zasadzie Unii Lubelskiej – przyłączyć nie Akademię Medyczną do UMCS, tylko tamten zakład do Wydziału Filozofii i Socjologii (nie pamiętam, czy tak się już wtedy nazywał). Podsunąłem pomysł, by stworzyć międzyuczelniany instytut obejmujący wszystkie państwowe uczelnie lubelskie. Prof. Cackowski to chwycił – idea została zrealizowana.

W 1996 r. zostałem wybrany na dziekana. Działałem w myśl zasady i jej byłem wierny: „ważne jest to, co nas łączy, a nie to, co nas dzieli, zostawmy różnice na boku, szukajmy wspólnoty”.

To była dla mnie jedna z większych, pomijając osobiste sprawy, satysfakcji w moim życiu, gdy podczas wyborów dostałem 100% głosów. Nikt się nie wstrzymał, nikt nie był przeciw. Przy drugiej kadencji, o ile dobrze pamiętam, jeden głos był przeciw lub się wstrzymał. Dało mi to poczucie, że potrafiłem znaleźć wspólny język i zdobyć zaufanie także tych, którzy mieli prawo z osobistych powodów zaufania w stosunku do mnie nie mieć.

Karierę zawodową rozwijał Pan nie tylko w Polsce, ale również poza jej granicami. W 1977 r. przybywał Pan na stażu w Stanach Zjednoczonych, w 1988 r. jako visiting professor prowadził Pan wykłady m.in. w State University of Minneapolis. Jak wtedy wyglądała edukacja w USA w porównaniu z polskimi realiami? Co dały Panu te wyjazdy?

Pobyty za granicą dały mi swobodniejszy dostęp do wiedzy i literatury, wyzwoliły z kompleksów dotyczących poziomu polskich szkół, nie tylko uniwersytetów, ale również szkół średnich i podstawowych. Uważam, że my zapewnialiśmy i nadal zapewniamy solidne wykształcenie.

Koncert na rzecz Fundacji UMCS (10 stycznia 1990 r.), źródło: Muzeum UMCS

Wiem, że Pan Profesor był czynnym alpinistą. Działał Pan w lubelskich organizacjach wysokogórskich, był Pan kierownikiem sportowym wyprawy w liczące około 4 tys. m n.p.m. góry północno-zachodniej Mongolii. Z kolei w 1973 r. brał Pan udział w pierwszej powojennej wyprawie Polaków w Himalaje. Wtedy pełnił Pan także funkcję prezesa Lubelskiego Koła Klubu Wysokogórskiego. Skąd ta pasja?

Wróćmy do lat 50. Kiedy kończyłem studia, ale i wcześniej, w czasach stalinowskich – na pierwszym czy drugim roku studiów – jeździliśmy w Tatry z grupą przyjaciół. To było doświadczenie zupełnie nowej przestrzeni, nowych horyzontów. Stąd wzięło się polskie taternictwo i późniejszy alpinizm. Góry były oazą względnej wolności w tym sensie, że można było podejmować tam samodzielne decyzje. Totalitaryzm nie znosi samodzielnych decyzji. Totalitaryzm uprzedmiatawia. Masz wykonywać czynności według określonego porządku, nakazu.

Ta pasja była w pewien sposób związana z filozofią – chodziło o posiadanie wątpliwości i konieczność ich rozstrzygania. W każdym momencie wspinaczki, w wyborze celu dzieje się takie swoiste to be or not to be, być albo nie być, zrobić tak albo inaczej. Każda decyzja ma swoje konsekwencje.

W tym roku UMCS kończy 80 lat. Czego Pan Profesor chciałby życzyć jubilatowi na kolejne lata funkcjonowania?

Życzę dobrej atmosfery, dobrych rektorów, którzy potrafią dbać o Uniwersytet, i żeby w tej hierarchii i usytuowaniu szkół wyższych UMCS krok po kroku wspinał się coraz wyżej, żeby nie zadowolił się tym miejscem, które teraz zajmuje.

Rozmawiała Aneta Adamska

    Aktualności

    Data dodania
    13 grudnia 2024